Wywiad z wujkiem Igorem przeprowadziły Justyna Kułaga oraz Gosia Bogusławska w 2015 roku dla naszej Gazetki Zborowej.
Dzisiaj jest dla nas miłym wspomnieniem.
Wujku, chcielibyśmy trochę powspominać. W jaki sposób Bóg otworzył Wujka serce na Ewangelię?
W bardzo prosty sposób. Po prostu urodziłem się w chrześcijańskiej rodzinie, moi rodzice byli wierzący. Zaczęło się od tego, że bardzo lubiłem słuchać opowieści. Prosiłem mamę, by opowiedziała mi bajkę, na co ona odpowiadała, że nie zna bajek, ale zna prawdę i opowiadała mi różne historie biblijne. To było moje spotkanie z Biblią. Wtedy myślałem, że jak się nauczę czytać, to sam poczytam. Gdy już umiałem czytać ze zdziwieniem stwierdziłem, że to wszystko co mama mówiła było prawdą, ale nie jest takie ciekawe, jak wtedy gdy ona mi opowiadała. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale dziś już wiem, że to była Boża łaska. Było nas czterech chłopaków, moi bracia bardzo szybko zasypiali, a ja z zainteresowaniem słuchałem. Tak było do nastoletniego wieku. Rodzice byli wierzącymi, ale tak na smutno. Po wojnie mieszkali na wsi, w której panowała niechęć do tego co niekatolickie. Pamiętam, że nikt nie chciał przyjechać aby zaorać nam pole, a nie mieliśmy swojego konia. Dopiero, gdy przyszedł nakaz z gminy, jeden z rolników za odpłatą zgodził się zaorać nasze pole.
Niedziela to był święty dzień, do południa było nabożeństwo, potem mama robiła obiad, później był czas na śpiew i wspomnienia. Rodzice często przy tym płakali. Myślałem wtedy, że chciałbym być chrześcijaninem, ale nie chciałem płakać. Czytałem Biblię, ale jakoś nie trafiała do mnie.
Gdy miałem około 15 lat razem z rodzicami byłem na chrzcie w Malborku. Zrobił on na mnie ogromne wrażenie. Zrozumiałem, że te osoby oddały dusze Bogu. W 1958 roku razem z siostrą pojechaliśmy na obóz młodzieżowy do Radości. Była nas tam około 30-osobowa grupa. Byłem pod wrażeniem, że ci młodzi ludzie się modlą. Brat Wierszyłowski był wykładowcą, podyktował nam kalendarzyk, żeby w ciągu roku przeczytać całą Biblię. Gdy wróciłem, zacząłem regularnie czytać Słowo Boże. W tym samym roku moja daleka krewna wychodziła za mąż. Zaprosiła moją siostrę na wesele. Mama poprosiła, żeby rozejrzała się tam za mieszkaniem, bo stwierdziła, że chce być bliżej zboru. W 1959 roku wyjechaliśmy całą rodziną do Wałbrzycha, tam zaczęliśmy chodzić do zboru. W 1960 roku była ewangelizacja, którą prowadził Aleksander Kircun senior. Wtedy dotarło do mnie, że jestem grzesznikiem, że potrzebuję Jezusa. Było mi bardzo wstyd, bo jak tu się przyznać przed wszystkimi, że jestem grzesznikiem i jeszcze głośno się modlić. Przeżywałem wewnętrzną walkę, ale postanowiłem, że się pomodlę. Po ewangelizacji był ogłoszony chrzest, zgłaszali się chętni, a ja się tylko przyglądałem. Ojciec zapytał mnie, czy nie myślę o chrzcie. Odpowiedziałem, że myślę tylko, że się boję czy wytrwam. Wtedy ojciec powiedział mi, że jeśli będę liczył na swoje siły, to na pewno nie wytrwam, ale jeśli zaufam Chrystusowi, to On mnie przeprowadzi przez życie. Pomyślałem więc sobie, że, Chrystusowi to ufam na 100 procent, tylko do siebie nie mam zaufania. Zgłosiłem się do chrztu i 14 sierpnia 1960 roku przyjąłem go w Świebodzicach koło Wałbrzycha.
Jak to się stało, że Wujek został pastorem?
Powołanie odczuwałem dość wcześnie. Z dzieciństwa pamiętam, że odwiedzał nas pastor Pancewicz (który mnie później ochrzcił), jechał do nas około 300 km. Było to dla nas święto, rodzice przerywali prace, robili nabożeństwo. Myślałem wtedy, że gdy dorosnę to będę takim Pancewiczem. Bardzo podobała mi się jego postawa, był radosny i często śpiewał. Kieszenie miał pełne traktatów misyjnych i nikomu nie przepuścił, nawet milicjantowi. Gdy się nawróciłem, doszła do mnie wieść, że w Warszawie otwierają seminarium. W Wałbrzychu nie było kaznodziei, usługiwał brat, który był przewodniczącym zboru, a z zawodu był górnikiem. Nie miał podejścia do młodzieży, więc pomyślałem, że jak skończę seminarium, to się nią zajmę. Seminarium długo się nie otwierało, czas mijał, więc w końcu skończyłem zawodówkę – krawiecką – i rozpocząłem pracę. Nie lubiłem tej pracy, poszukałem sobie innej, a jednocześnie poszedłem do szkoły wieczorowej – technikum ekonomicznego – by zrobić maturę. Gdy już uczyłem się w tej szkole poinformowano mnie o otwarciu seminarium. Zwolniłem się z pracy, przerwałem technikum i pojechałem do Warszawy.
Z czego Wujek się wtedy utrzymywał?
Kościół nas utrzymywał, zatrudnił kucharkę, mieszkanie mieliśmy na miejscu, a było nas ośmiu studentów.
Co wujek robił po ukończeniu seminarium?
Teraz zamierzałem dokończyć szkołę średnią. Marzyły mi się studia ale Naczelna Rada w Warszawie zaproponowała mi pracę w Zielonej Górze. Na kilka miesięcy przed zakończeniem seminarium dostałem zaproszenie z Zielonej Góry, a bardzo tam nie chciałem jechać, bo byłem tam wcześniej na praktyce i okazało się, że w zborze jest kilkoro staruszków. Myślałem: „Panie, tylko nie do Zielonej Góry…” Byłem tam trzy lata.
Jadąc tam postawiłem Panu Bogu warunek, że mogę mieszkać tylko w nowym budownictwie, z kaloryferami. Na początku mieszkałem u znajomych wierzących aż po trzech miesiącach znalazłem pokój. Ale okazało się, że małżeństwo, które mi wynajęło pokój było już w rozkładzie. Zaistniała taka niezręczna sytuacja, że musiałem w pidżamie uciekać. „Panie, w tym jest Twoją ręka. Gdzie mnie kierujesz? Mogę iść na te piece.” I zamieszkałem u jednej starszej pani, znajomej małżeństwa, u których się na początku zatrzymałem. Modliłem się: „Boże, wysłałeś mnie do Zielonej Góry. Na piece. To daj mi teraz węgiel.” Okazało się, że tego dnia węgiel sprzedawali na Lisiej bez przydziału. Zostało mi nawet trochę pieniędzy. Także z tartaku przywieziono mi drzewo na rozpałkę. „Panie, dziękuję Ci. Zaopatrzyłeś mnie.” Próbowałem świadczyć gospodyni. Ale ona nie chciała słuchać. Zamknęła mi buzię na amen mówiąc, że wie gdzie jest Zbór Baptystów i jeśli będzie chciała posłuchać, to przyjdzie. Próbowałem więc podsuwać traktaty. Obserwowała mnie i znajomych przez dwa lata. Widziała, że byliśmy inni. Dziwacy ale szczęśliwi. Zadawała sobie pytanie: „A może jest Bóg a ja go nie znam?” Zaczęła sprawdzać i czytać Biblię. Odkryła, że to jest prawdziwa historia gdy nastąpiły wydarzenia związane z Izraelem. W 1967 roku wybrała się ze mną na nabożeństwo, nawróciła się i przyjęła chrzest. Modliła się w zborze: „Panie Jezu, 30 lat mnie szukałeś. Dziękuję Ci.” A brat, u którego na początku mieszkałem modlił się: „Panie przez 20 lat nikt się nie nawrócił. Przebacz mi bo zniechęcałem brata Igora i mówiłem, że nikt się nie nawróci.” A ja już wiedziałem, po co przyjechałem do Zielonej Góry i dlaczego zamieszkałem na tej kwaterze, na tych piecach.
W Zielonej Górze zaczęła się też historia ze „smutnymi panami” – ubowcami. Przyjechała do rodziny jakaś wierząca Ukrainka i znalazła nasz zbór. Postarałem się dla niej o Nowy Testament po ukraińsku. Napisałem jej dedykację. Na granicy zatrzymano ją i znaleziono NT, a wtedy nie można było przewozić literatury chrześcijańskiej. Wezwano mnie do biura, pracownik UB zapytał dlaczego zajmuję się przemytem. Zdziwiony, zapytałem: „Przemytem?”. Wtedy pokazał mi Nowy Testament, który podarowałem Ukraince. Powiedział, że za rozpowszechnianie takiej literatury grozi kara. Chciał, żebym obiecał, że nigdy więcej tego nie będę robił. Nie mogłem złożyć takiej obietnicy, bo to było moje powołanie. Powiedziałem do niego: „Pan ma inne zadania, a ja mam inne.” Gdy zapytał czy mam więcej Biblii, odpowiedziałem, że tak. Chciał, żeby je przywieźć do ich biura. Oczywiście nie zgodziłem się na to, mówiąc: „Chyba by mi Pan Bóg ręce powykręcał, gdybym wam oddał Pismo Święte. Jeśli to jest przestępstwo to proszę przyjechać do mnie do domu i skonfiskować.” Obiecał, że przyjadą. Jednak nie przyjechali. Próbował mnie nastraszyć. Powiedział mi: „Postaramy się i nie będziesz kaznodzieją.” Na co odpowiedziałem: „Nie wy o tym decydujecie tylko Ten, który jest na ziemi i w niebie, a wy jesteście tak długo jak On pozwoli.” Gdy wyszedł z pokoju schyliłem głowę i zacząłem się modlić. Za niedługo wrócił i zastał mnie w takiej pozie. Zdziwiony zapytał: „Czy pan śpi?” Odpowiedziałem: „Modlę się.” „W takim miejscu?” Powiedziałem mu: „Mój Bóg jest ze mną wszędzie.”
Następnym razem wezwano mnie w dniu, kiedy miałem zdawać maturę. Kiedy przesłuchanie się przedłużało powiedziałem, że roztrąbię na cały świat, że mnie zatrzymali i uniemożliwili zdawanie egzaminów. Wtedy byłem jeszcze kawalerem, o nikogo się nie bałem i pomyślałem, że najwyżej mnie zbiją. Przesłuchujący przyniósł mi kartkę i chciał, bym zobowiązał się do współpracy. Gdy zorientowałem się o co chodzi podarłem kartkę. Wtedy powiedział, bym napisał oświadczenie, że zatrzymam do swojej wiadomości tę rozmowę.
Po tych przesłuchaniach UB zaczęło naciskać Radę Naczelną Kościoła, by przenieść mnie z Zielonej Góry. Gdy byłem w Warszawie na kursie, bracia wezwali mnie na rozmowę. Stwierdzili, że byłoby dobrze, gdybym zmienił miejsce. Miałem zaproszenie do zboru z Wałbrzycha i je przyjąłem.
Do Wałbrzycha jeden z braci przysłał piec ropny, który miał służyć w zborze. Przysłał go jednak na moje nazwisko. To też było przyczyną wezwania do biura, by się z tego wytłumaczyć, bo paczka była z Niemiec. W Gdańsku też przychodził taki “smutny pan”.
Wujku, a po Wałbrzychu był …
Przyjechałem do Gdańska, po Piaseckim. Pracowałem od 1975 roku do końca 1984. A od stycznia 1985 roku zaczął działać zbór w Gdyni i tam byłem 2,5 roku dopóki nie zostałem wybrany do Rady Naczelnej do Warszawy. Pracowałem z Konstantym Wiazowskim. To był piękny okres pracy.
Po zakończonej pracy w Warszawie wróciłem do Gdańska, chyba już był tu Robert, ale zaproponowano mi duszpasterstwo wśród starszych ludzi w Gdańsku i Gdyni. Ta służba trwała trzy lata. Potem się rozchorowałem i dostałem grupę inwalidzką. Przez jakiś czas pracowałem też w „ciucholandzie” zborowym.
Jak długo Wujek był pastorem?
Pastorem byłem od 1965 roku do 2009 z kilkuletnią przerwą, kiedy chorowałem. Któregoś razu poproszono mnie o usługę, ale rano tak źle się poczułem, że zadzwoniłem do Ani Hryciuk, że nie dam rady, że źle się czuję.
Czyje nauczanie czy życie wywarło na Wujka największy wpływ?
Było kilka takich osób – rodzice, brat Kircun, przez którego się nawróciłem. Gdy byłem w seminarium, przeżywałem poważny kryzys – pomyślałem, że wygarnę mu wszystko co mam przeciw niemu. On spokojnie mnie wysłuchał, po czym wstał, podszedł do mnie, uścisnął mi rękę i powiedział: „Bardzo się cieszę, że w naszym zborze są tacy ludzie.” Bardzo mnie zdziwiła jego reakcja. To był początek zmian w moim postrzeganiu brata Kircuna, odzyskał w moich oczach autorytet. Kolejną osobą, która miała na mnie duży wpływ, może największy w pewnym okresie życia, był Krzysztof Bednarczyk. Razem z nim prowadziliśmy obozy dla dzieci i młodzieży. Przy nim kształtował się mój charakter.
Wujek nauczał, a czy Wujek mógł się uczyć czegoś od innych zborowników?
Od zborowników to nie kojarzę. Zawsze wzorowałem się i brałem przykład z kaznodziejów. Starałem się podpatrywać kaznodziejów zwłaszcza tych, którzy mieli jakieś osiągnięcia. Natomiast, jeżeli chodzi o Pana Boga to zawsze obserwowałem swoją służbę i widziałem Boże kierownictwo. Często byłem w sytuacji, kiedy nie wiedziałem co robić i wtedy się modliłem: „Panie Boże, zupełnie nie wiem co robić.” Na przykład, przyjechałem do Gdańska i zbór był taki wielkomiejski, a ja chłopak z prowincji i nie bardzo wiedziałem jak do nich trafić. W niedzielę po nabożeństwie ludzie rozchodzili się, nie było żadnej społeczności, każdy szedł w swoją stronę. Może jakieś swoje podgrupki mieli. Ale ja nie umiałem się tutaj odnaleźć. Zacząłem się modlić: „Panie Boże, co ja mam robić? Jak tu się można odnaleźć? Czy popełniłem błąd przyjeżdżając do Gdańska?” Wtedy przyszła mi do głowy taka myśl nawet taka trochę, powiedziałbym, obraźliwa – starzy się nie nawrócą i w świat nie pójdą. Zostaw ich w spokoju, zajmij się młodzieżą. I zacząłem rzeczywiście koncentrować swoją uwagę na młodzieży i nowo nawróconych. Zająłem się młodzieżą, szkółką niedzielną, prowadziłem lekcje z nastolatkami. Młodsze dzieci były prowadzone przez dziewczyny, a ja miałem wtedy grupę chłopców – Jasiu Sierla, dwóch Żółtków czy trzech, Brzozowski czy dwóch, Zwierzchowskiego syn. Adam Cenian chciał założyć towarzystwo misyjne, więc powiedziałem: „Słuchaj, jeszcze nie zdążysz założyć towarzystwa, a już cię posadzą.” Za komuny nie można było żadnych towarzystw zakładać. Powiedziałem mu: “Słuchaj, załóż sekcję misyjną przy Zborze Baptystów w Gdańsku. I ty możesz być prezesem, a ja członkiem tej sekcji.” Musiałem go kontrolować, żeby za daleko nie poleciał. No i rzeczywiście prowadził, bo miał takie zacięcie misyjne. Do dzisiaj ma takie. Ja go trochę temperowałem, a jednocześnie zachęcałem i trochę kształtowałem. Przyjęliśmy zasadę, że mężczyźni i chłopcy podchodzą po nabożeństwie nie do kumpli tylko do nieznajomych mężczyzn, a dziewczyny podchodzą do nieznajomych kobiet. Nawiązują kontakt. I rzeczywiście wtedy to była Asia Rubacka w tej grupie, Teresa Rubacka, i kilka innych dziewcząt, które później okazały się bardzo wartościowe. Od tego czasu zaczęliśmy się interesować nowymi ludźmi. Na studia coniedzielne mieliśmy Dzieje Apostolskie i wyczytaliśmy, że na każdy dzień Pan przydawał tych co mieli być zbawieni. I ja mówię: „Panie Boże, na każdy dzień? – jednego na miesiąc to będziemy mieli dwanaście na rok. Dla nas to będzie cud. Jednego na miesiąc chociaż.” I rzeczywiście tak było, że mieliśmy jednego na miesiąc. I potem Konstanty Wiazowski mówił: „Ale wielka wiara… Co to jest dziesięciu na taki zbór sto ludzi? To normalne.” A ja sobie myślałem to jakby to było gdyby dwadzieścia osób się nawróciło? To byłby cud. I był taki rok, że się nawróciło dwadzieścia osób. Bóg mi pokazał, że dla niego nie ma rzeczy niemożliwych.
Muszę powiedzieć, że w każdym zborze było inaczej. Gdy przyjechałem do Wałbrzycha i okazało się, że moje doświadczenia z Zielonej Góry nie pasują do Wałbrzycha, zacząłem się modlić: „Panie Boże, to co ja mam robić w tym Wałbrzychu?” Bóg pokazał mi jak się zająć zborem, co robić. Potem jak przyjechałem do Gdańska to sobie pomyślałem, że już wiem, że mam doświadczenie z dwóch zborów. Okazało się, że w Gdańsku nie pasuje ani to z Zielonej Góry ani to z Wałbrzycha. W Wałbrzychu mieliśmy ciepłą społeczność. Cały zbór był nieduży więc spotykaliśmy się po nabożeństwie u kogoś w domu albo na podwórku i śpiewaliśmy, młodzież się bawiła a starsi rozmawiali. Całymi rodzinami się zbieraliśmy a nie osobno. I to była taka bardzo miła społeczność. Lubiłem te niedziele. To był piękny dzień. Od rana do wieczora byliśmy w społeczności, w takim innym zborowym klimacie. Czekało się na tę niedzielę, bo znowu byliśmy w swoim środowisku. Kiedy przyjechałem do Gdańska, to mi strasznie tego brakowało. Zaczęliśmy wtedy organizować spotkania z młodzieżą. Ustaliliśmy, że w każdą niedzielę spotkanie młodzieżowe będzie miało inny charakter. W jedną niedzielę mieliśmy studium biblijne, drugiej niedzieli odwiedzaliśmy zborowych staruszków, kolejnej niedzieli była wycieczka czy coś, już teraz nie pamiętam. Każdej niedzieli charakter spotkań był trochę inny. Adam Cenian temu szefował. Odkryłem, że Bóg inaczej działa. Po prostu inaczej w każdym zborze. I jak już przechodziłem do zboru w Gdyni to już byłem tak nastawiony: „Panie, ja wiem, że Ty za każdym razem inaczej działasz. Ciekawe co teraz w Gdyni będzie innego. Jestem otwarty na to co teraz będzie nowe, bo na pewno będzie coś nowego. Każdy zbór jest inny.” I rzeczywiście zbór w Gdyni inaczej funkcjonował. Ela Cenianowa, ta co zmarła, lekarka, bardzo gorliwa i mądra kobieta, wpadła na pomysł, abyśmy organizowali latem obozy czy kolonie dla dzieci z innych zborów ale głównie z myślą o naszych dzieciach. Zaczęliśmy organizować spotkania, obsługa była z Gdyni. Zbór był nieduży, miał trzydziestu członków. Jak nas pojechało około dziesięciu osób, to nas bardzo scalało i zbliżało.
Wujku, w Gdańsku w którymś momencie był boom. Takie jakby przebudzenie. W latach 90. w zborze pojawiło się dużo młodzieży, studentów z Ruchu Nowego Życia.
Modliliśmy się. Adamowi Cenianowi zawsze marzyło się zdobywanie młodzieży na wielką skalę. Ale wtedy młodzież nie przychodziła jakoś tak tłumnie. Jedna dziewczyna przychodziła bo się w nim zakochała i patrzyła mu w oczy a potem jak się z Nelką ożenił to znikła z horyzontu i skończyło się. I mówiłem: „Słuchaj, zajmijmy się ludźmi, których nam Pan Bóg daje to może nam da kiedyś młodzież. A na razie nam nie daje.” Wtedy się Leokadia nawróciła, jej brat Fonek z żoną, taka Irena Wanago i jeszcze ktoś. Cała grupa ludzi, ale nikt z młodzieży. Syn Fonka się nawrócił, ale to w tej późniejszej grupie. Jak zaczęli się ludzie nawracać zorientowałem się, że zbór nie umie obsługiwać nowych ludzi, a ja nie jestem w stanie tak solidnie zająć się więcej jak kilkoma osobami. Zorientowałem się, że mamy strukturę “nieprzebudzeniową”. Zacząłem się modlić: „Panie, ja nie wiem co zrobić. Nie wiem nawet o co się modlić ale czuję, że coś jest nie tak, że coś musi się zmienić.” Potem przyszedł Ruch Nowego Życia, przyszło dużo ludzi, bo oni mieli sposób dojścia do młodzieży. Chodzili do akademików, mieli w grupach studium biblijne.
I jak młodzież przychodziła do zboru była już nawet ugruntowana w wierze.
Tak. Kiedyś kaznodzieja wyjeżdżał z jakiegoś zboru i zadawałem Konstantemu Wiazowskiemu pytanie: „Co teraz będzie?” „Hamulec wyjedzie to może zbór zacznie się rozwijać.” A ja na to: „Co ty opowiadasz?!” „Pan Bóg pracował jak kaznodziejów nie było. Ma swoje metody. Używa kaznodziejów jak się dają użyć. A jak się nie dają, to i bez nich zrobi swoją robotę.” I rzeczywiście to jest prawda, że my nie tyle mamy robić, co wsłuchiwać się, wczuwać w Boży plan. Jak w książce „Doświadczanie Bożego działania” – żeby patrzeć i przyłączyć się do Jego dzieła, do tego co On robi, pozwolić, aby nas używał. Być narzędziem, ale nie według mojej koncepcji tylko pozwolić Mu na działanie. Jak jechałem do Świnoujścia, gdzie sprawa była taka zabagniona, mówiłem: „Panie Boże jak czegoś nie zrobisz…” A oni się nastawiali na awanturę. Ciągle wojny toczyły się na członkowskich. Jak przyjechałem to poprosiłem o trzy miesiące zawieszenia broni. Potem o kolejne trzy miesiące. Ale oni już pół roku wytrzymali i czekali kiedy będzie draka. I miało być członkowskie. Pytali mnie: „Co będzie na członkowskim?” „W niedzielę zamordujecie zbór…” „Co brat mówi?” „Tak. Bo sami święci. Gdyby choć jeden grzesznik w tym zborze był to byłaby szansa bo grzesznik mógłby pokutować a tu nie ma grzeszników. Sami święci. I zamordują zbór.” Byłem już pół roku, więc trochę ich rozpoznałem i zadawałem im pytania np. „Czy szanowałeś kaznodzieję, który był przede mną?” „Nie.” „No właśnie, a co Biblia mówi? Jaki ma być stosunek do pastora? Był szacunek? Nie było. Byłeś winien czy nie?” „No tak, no tak…” A tylko przewodniczący rady zborowej, Boży człowiek, był na tyle świadomy, że powiedział: „Ja jestem winien.” „A czego jesteś winien?” „Bo byłem w Radzie Zborowej i byłem świadomy i głosowałem aby wyciąć drzewa, których nie wolno było. Czuję się winien.” „I możesz na członkowskim to powiedzieć?” „Mogę powiedzieć.” „No to powiedz na członkowskim, że czujesz się winien.” I wstał jako pierwszy. Powiedział: „Bracia i siostry, chciałem przeprosić zbór, że z mego powodu ma tyle kłopotów, ponieważ ja głosowałem za wyrąbywaniem tych drzew. A wiedziałem, że to jest wbrew prawu. Przyczyniłem się do tego, że zbór ma problem. Za to chciałem zbór przeprosić.” Wstał drugi i powiedział: „A ja za to chcę przeprosić…” i trzeci: „A ja za to…” W końcu tak klimat się ocieplił, ludzie zaczęli płakać i zwracać się do siebie i przepraszać siebie nawzajem, bo różne były animozje. Po raz pierwszy zamiast awantury ludzie wychodzili po członkowskim pojednani, szczęśliwi i mówili: „Bracie, tu nigdy się to nie zdarzyło. Zawsze wychodziliśmy chorzy po kłótni. A teraz coś takiego…” „To Bóg uczynił cud. Nie moja to zasługa”. Spodziewałem się, że będzie kłótnia, a Bóg to zmienił. Później gdy kolejne kryzysy przychodziły, znów wołałem: „Panie Boże, zrób coś bo ja nie wiem co z tym robić” i znów Pan Bóg rozwiązywał problem.
W jaki jeszcze sposób ludzie trafiali do zboru?
W zborze w Gdańsku ludzie starali się zapraszać, świadczyć ale jak ściana – nikt nie przychodził, ludzie bali się wziąć do rąk Pismo Święte. Przed “Solidarnością” ludzie bali się Pisma Świętego, bali się wszystkiego albo nie chcieli i nie interesowali się. W każdym razie było bardzo trudno kogoś pozyskać. I właściwe zaczęło się od tego, że wyczytałem w Biblii, że na każdy dzień Pan Bóg przydawał… to modliłem się: „Panie chociaż jednego na miesiąc.” I zaczęliśmy się modlić, żeby Bóg coś zrobił. „Panie, zrób coś z nami bo zbór umiera. Mamy tyle starych.” I siostra Sajowa mówiła: „Bracie Barna, zobacz ile nas starych. Jak zaczniemy umierać to będziesz miał pogrzeb za pogrzebem.” A ja pomyślałem: „Boże, ale perspektywa…” Bo trzydziestu staruszków a w szkółce niedzielnej mieliśmy pięcioro dzieci. Zacząłem się modlić. I potem do braci w Radzie Zborowej powiedziałem: „Módlmy się, żeby Bóg coś zrobił. Bo my nie wiemy jak dotrzeć do ludzi.” I Bóg tak pokierował, że właśnie Leokadia z Gdyni u jakiejś koleżanki znalazła książkę „Pokój z Bogiem”, a brat jej pojechał do Ameryki i tam mu świadczyli, i „Pokój z Bogiem” bardzo mu się podobał i zaczął tłumaczyć na język polski. I pisał do siostry, że zaczął tłumaczyć piękną książkę. A ona zobaczyła u koleżanki „Pokój z Bogiem”. „Skąd ty to masz? Pożycz mi to.” I jej koleżanka pożyczyła. Chciała mieć książkę i napisała do Warszawy do wydawnictwa, aby jej przysłali „Pokój z Bogiem”. I przysłali jej książkę oraz Słowo Prawdy, w którym była wzmianka o zborze gdańskim i moje nazwisko. Specjalnie siostra Stankiewiczowa takie wybrała. I Leokadia to Słowo Prawdy poczytała i zadzwoniła na pocztę dowiedzieć się czy taki ktoś ma telefon. Nie był numer zastrzeżony więc podali numer telefonu i ona zadzwoniła do naszego domu. I powiedziała, że chciałaby rozmawiać z pastorem baptystów. Mnie nie było w domu więc żona odebrała telefon i powiedziała, że przekaże. Przyszedłem wieczorem do domu i żona powiedziała, że jakaś kobieta z Gdyni, Mączkowska, dzwoniła i chciała ze mną rozmawiać. Ponieważ było już późno zadzwoniłem następnego dnia i umówiliśmy się, że ją odwiedzę. Zaczęło się od tej rozmowy. Nawróciła się ona, jej koleżanka, jej syn, brat, brata żona, brata syn i jego dziewczyna. Cały sznurek. Cała grupa ludzi. Jej brat to Fonek Nowakowski. Już ma teraz z 80 lat. I dalej taki aktywny i gorliwy. Druga grupa to był Jasiu Sierla, z wierzącej rodziny. Pojechał na obóz młodzieżowy i tam przeżył nawrócenie i na drugi rok wziął ze swojej klasy kolegę Darka Wiśniewskiego. Darek pojechał na obóz i tam się nawrócił. Po powrocie obydwaj zaczęli świadczyć i zapraszać kolegów z klasy. Siedem osób przychodziło, między innymi Ania Słaba, która potem wyszła za mąż za Darka, a także Urbański, młodszy brat Remka. Cała grupa przyszła przez Jasia Sierlę, przez ten kontakt młodzieży. Później parę osób z Tczewa trafiło. Z kolei Kowalski kupił w księgarni książkę „Trzydzieści wyznań w Polsce” i czytał o nich. I stwierdził, że baptyści to ciekawe wyznanie. „Ciekawe czy oni są w Gdańsku”. I zadzwonił do wydziału do spraw wyznań i zapytał czy w Gdańsku są Baptyści. Przyszedł na Dąbrowskiego i zaczął chodzić i brata młodszego przyprowadzał. Starszy wyjechał później do Australii albo Nowej Zelandii. Każdy jakimś innym sposobem trafiał. W każdym razie Bóg zaczął przysyłać nam ludzi. Jak w Biblii „Pan przydawał,,,” I tak myślałem “Aha, to nie my mamy starać się, tylko modlić się, żeby Pan Bóg przydawał ludzi.” A On by przydał tylko czy my jesteśmy gotowi, aby przyjąć?
Czasami ludzie pojawiają się w zborze i nikt się nimi nie interesuje. Gdyby się nimi zainteresować, powiedzmy jak Wiesią Majewską. Jak ona trafiła do zboru? Pracowała w zakładzie z Żółtkową. I Żółtkowa przyniosła do zakładu Biblię w obrazkach. Gdy to zobaczyła zapytała: „Ooo, a skąd pani to ma?” „Z kościoła”. „A jakiego?” „Baptystów.” „A co to takiego? Gdzie to jest? A można przyjść?” „A proszę bardzo.” Wiesia przyszła zobaczyć jak wygląda nabożeństwo. Jej ojciec był ateistą, była wychowana ateistycznie, bez Boga. Ale miała tęsknotę za Bogiem i tak myślała, że musi gdzieś ten Bóg być. Poszła do Kościoła katolickiego, a tam ten Bóg jakoś tak daleko. Wołają i modlą się do niego, a on taki niedostępny, taki jakiś daleki. Potem przyszła do nas i powiedziała: „Ale tutaj Bóg tak blisko, zwykli ludzie z nim rozmawiają.” Na nabożeństwie ludzie się modlili i dla niej nie kazanie było ważne, a modlitwy. „Tutaj zwykli ludzie, nie ksiądz, rozmawiają z Panem Bogiem.” I zaczęła przychodzić Wiesia do zboru.
I została…
Był też taki lekarz, Foltański, już nie żyje, pobożny katolik, który przychodził na ekumeniczne nabożeństwa. Było nabożeństwo ekumeniczne we wszystkich kościołach protestanckich i ogłosili, że także u Baptystów. Przy stoliku z literaturą stał Fonek. A ten lekarz był pasjonatem książek. Zaczął je przeglądać. Fonek polecił mu „Pokój z Bogiem”. Foltański zaczął przychodzić na nabożeństwa. Rano leciał do kościoła, a potem przychodził do zboru na nabożeństwo. Czytał Pismo i zaczęły się pojawiać u niego pytania. Poszedł do księdza, żeby mu wątpliwości usunął, a ksiądz go nieładnie potraktował mówiąc, że od myślenia jest ksiądz, a od słuchania on. A jak mu się nie podoba to wolna droga.
Później taki D. się nawrócił. Był muzykiem na statku flagowym “Stefanie Batorym”. Szukaliśmy stroiciela do pianina, bo się trochę rozstroiło. Znajoma siostra miała pianino i miała adres stroiciela Franciszka. Okazało się, że mieszka na Lumumby. My mieszkaliśmy za falowcem w czteropiętrowym bloku. No i on przyszedł stroić instrument i zobaczył u nas na ścianie tekst „Ja i dom mój będziemy służyć Panu.” „O, widzę, że państwo jesteście wierzącymi. Ja też. Ja też jestem bardzo wierzący.” „A w co pan wierzy?” „No jak to? W Boga. W Kościół. No, we wszystko co trzeba.” „A w Pismo Święte pan wierzy?” „Pisma Świętego nie mam i nie czytam.” „No jak to, żeby chrześcijanin nie czytał Pisma Świętego? To podstawa.” I zaczęła się rozmowa. Później dowiedział się, że jestem pastorem, że nie jesteśmy katolikami. „Ooo, ja jestem gorliwy.” I sobie przyrzekł, że jak ktoś coś powie na papieża to mu w mordę da. I całe szczęście, że nic przy nim na papieża nie mówiłem, bo dostałbym. Lubiłem zawsze krytykować, ale tym razem Pan Bóg mnie zachował i nie mówiłem nic o papieżu. „A czy można do was na nabożeństwo przyjść.” „Można.” No i przyszedł, i spodobało mu się. Kiedyś jego żona spotkała mnie na drodze i mówi: „Panie pastorze. Pan sobie zawraca głowę moim mężem. To jest skończony pijak. On tak pije, że już nie kontroluje się. Pan nie zauważył? On często jest mokry.” W takim stanie już był. „Rzeczywiście zauważyłem, ale myślałem sobie, że zdarza się czasem. Ktoś się obleje czymś.” Do głowy mi nie przyszło. Elegancki pan, muzyk. „A czy pani się modliła? Pan Jezus mógł by go uratować.” A ona tak na mnie popatrzyła: „No tak… Pan Jezus by mógł ale kto to słyszał, żeby Pan Jezus kogoś z pijaństwa wyciągnął?” Ten człowiek potem się nawrócił. Zaczął przychodzić i powiedział, że się chce ochrzcić. To ja wtedy powiedziałem: „Panie Franciszku, a co będzie z alkoholem? Przecież pan jest zniewolony.” „Daję słowo, że będę się starał powstrzymywać.” A ja powiedziałem: „Daję słowo, że to się nie uda.” „Jak to? Pastor mi odbiera nadzieję?” „Odbieram. To fałszywa nadzieja. Ile razy pan już przyrzekał, że nie będzie pił?” „Skąd pastor wie?” “Bo ja mam brata pijaka i wiem jak to jest. Ile już razy przyrzekał, że to już ostatni raz. Już tego więcej do ust nie weźmie.” Do następnego razu. „Widzi pan, jeżeli Chrystus pana wyswobodzi to ma pan szansę być wolny ale tylko wtedy kiedy Chrystus pana wyswobodzi. A Chrystus wyswobodzi tylko wtedy jeśli pan z całego serca do Niego zawoła. Bo mówi Pismo Święte, że jeżeli będziecie szukać z całego serca, dam wam się znaleźć. Od kiedy chce pan być wolny?” „Choćby od dziś.” „Naprawdę?” „Tak.” „No to pomódlmy się.” „Ale ja nie umiem się modlić tak jak wy.” „Ale pan umie rozmawiać, prawda? Przecież Pan Bóg jest inteligentną osobą. Może pan z Nim rozmawiać jak pan rozmawia ze mną. Tylko niech pan Mu powie, że próbował pan już kilka razy i nie dał rady, że pan jest zniewolony, uzależniony i że pan prosi Jego o uwolnienie. I niech pan Mu to powie sam osobiście. ” I słuchajcie, uklęknęliśmy i się modlił a w pewnym momencie zaczął płakać. Na koniec ja też się pomodliłem. I tak się speszył, że gdy tylko skończyliśmy modlitwę, wstał i powiedział: „Przepraszam, idę do domu.” Zabrał swoje rzeczy i poszedł. I nie wiedziałem co dalej będzie, jaki będzie skutek. Jak on poszedł, to ja znowu na kolana i mówię: „Panie Jezu. Ja mu dzisiaj powiedziałem, że jak się do Ciebie zwróci to Ty go uratujesz. Jeśli Ty go dzisiaj nie uratujesz, to dla niego nie ma ratunku. Bo powie, że nawet Pan Jezus mu nie pomógł. Proszę Cię, ja nie jestem godzien tego. Nie dlatego, że ja Cię proszę a dlatego, że powiedziałem, że to Ty mu pomożesz. Pomóż mu. Ratuj go. Panie, uwolnij go.” Miałem mało wiary. Bałem się zapytać czy jest wolny. Ale minęły trzy tygodnie i spotkałem jego żonę na przystanku. Powiedziała mi: „Panie pastorze, coś się mojemu mężowi stało.” „Co się stało?” „Już trzy tygodnie nie pije.” A ja sobie pomyślałem: no tak, pijak czasem i miesiąc nie pije, a potem z powrotem wraca. I jeszcze nie wierzyłem, że to jest prawdziwe wyzwolenie. Ale rzeczywiście Chrystus go wyzwolił. Potem Franciszek powiedział, że chce być ochrzczony. „Jak pastor nie będzie chciał mnie ochrzcić to sam wskoczę do baptysterium.”
Nikt mnie nie powstrzyma. (-:
Tak. No i przyjął chrzest, a potem diabeł znalazł sposób na niego. „Ty już jesteś wolny. Już ci nic nie grozi.” Przyszedł do niego kolega, którego nie widział już ileś lat. No i jak przyjąć kolegę po tak długiej nieobecności? Poszedł kupił jakąś butelczynę i postawił na stole. A Bóg na to mnie tam nasłał. Ja przychodzę, a u niego butelka na stole. Jakbym diabła na stole zobaczył. Nic mu nie powiedziałem bo mnie zatkało. „Przepraszam, przepraszam, widzę, że nie w porę przyszedłem.” Ale on zrozumiał moją ucieczkę. Bo zobaczyłem butelkę. I potem przyszedł do mnie i powiedział: „Ja wiem, ja wiem, pastor uciekł dlatego, że zobaczył butelkę u mnie na stole. Ale przecież ja jestem wolny.” „To po to Pan Bóg ciebie uwolnił, żebyś ty znowu dobrowolnie swój kark diabłu podstawiał? Jesteś po to wolny?” „Przesadza brat. U Zielonoświątkowców tak sprawy nie stawiają.” „To idź do Zielonoświątkowców ale u Baptystów pić nie będziesz. Pan Bóg cię wyzwolił. Ja miałem rodzonego brata, który zaczął od wina i skończył na pijaństwie. Cztery żony przepił. A był wyzwolony. Tylko nie pozostał w tym. Jeżeli nie pozostaniesz to zguba twoja.” Poszedł do Zielonych. Gdy ciężko zachorował napisał do mnie list. „Bracie Barna, jestem bardzo chory, a chciałbym, żeby brat koniecznie jeszcze mnie odwiedził zanim umrę”. I pomyślałem: „Może prawda. Trzeba iść.” Przyszedłem do niego, a on faktycznie, ze trzydzieści kilogramów stracił. I powiedział: „Bracie, dobrze, że przyszedłeś. Tylko wtedy byłem szczęśliwy, kiedy do Baptystów chodziłem. Chciałbym, żeby jeszcze raz się brat ze mną pomodlił.” I modliliśmy się. On mnie przepraszał. Ja byłem w tym czasie w Warszawie, pracowałem w Radzie Naczelnej, więc nie miałem okazji go odwiedzać. Ale nie umarł jeszcze. Wykaraskał się z tej choroby i jeszcze chyba dwa lata pożył. U każdego człowieka inaczej Pan Bóg działał.
Wujku, z gdańskim zborem byłeś długo związany. Jak według Wujka zmieniło się życie zboru w ciągu tych lat? Jak się różni życie za czasów komunizmu i teraz?
Myślę, że ludzie mają mniej czasu. Albo ja nie mam kontaktu z nimi, jestem już teraz na marginesie, więc nawet trudno mi powiedzieć jak to teraz wygląda. Przez wiele ostatnich lat spotkania członkowskie były bardzo kulturalne. No może ostatnio zaczęło się trochę psuć. Dawniej było ciągle takie pieniackie podejście. Ludzie byli tak zaangażowani, że wszyscy się czuli w 100% odpowiedzialni za zbór i wszyscy uważali, że mają jednakowe prawa ale i władzę. W praktyce tak to wyglądało, że bardzo często dochodziło do konfliktu, bo ludzie próbowali wtrącać się w nie swoje sprawy. Teraz ludzie przegłosują przeważnie tak jak Rada Zborowa zaproponuje. Czasami mają swoje zdanie ale to się odbywa bardzo kulturalnie, spokojnie. Natomiast kiedyś spotkania były tak burzliwe, że postanowiłem w swoim czasie to ukrócić. Zaproponowałem takie rozwiązanie, że wolne wnioski muszą być zgłoszone Radzie Zborowej i ona przygotuje ten wniosek na członkowskie. Bez zgłoszenia do Rady Zborowej nie można było wnosić sprawy na spotkaniu członkowskim. No i uspokoiło się. Gdy ktoś coś powiedział to pojawiało się pytanie czy zostało wcześniej zgłoszone. „Nie, a to przepraszam, nie ma dyskusji. Proszę do Rady Zborowej.” A do Rady Zborowej często ludzie nie chcieli iść. Chcieli zrobić rozróbę na członkowskim. A tu się okazało, że nie można. I w ten sposób przez parę lat był spokój. Gdy odszedłem z Gdańska to jedną z pierwszych decyzji było zniesienie zakazu wnoszenia wolnych wniosków na członkowskim. Ludzie chcieli znowu mieć prawo mówienia. Ale w międzyczasie powygasały animozje, uspokoiło się i już nie było tak jak kiedyś. Nie wiem skąd się to brało ale ten mankament był kiedyś dość powszechny w zborach. Pamiętam w Wałbrzychu, w Gdańsku i w innych miastach właśnie takie rozrabiactwo. A teraz prawie się nie zdarza. Nawet jeśli są różnice zdań to inaczej się to odbywa. Spokojniej.
Ale animozje były zawsze?
Tam gdzie są ludzie, grzeszni ludzie, tam i problemy się pojawiają. Ważne jest tylko, żeby umiejętnie do nich podchodzić.
Wspomnieliśmy czasy komunizmu. Czy na nabożeństwach pojawiali się agenci i jak udało się ich rozpoznawać? Jakie były relacje?
Pojawiali się. Oczywiście nie zawsze ich rozpoznawałem. Ale można ich było rozpoznać, ponieważ zdradzali się sposobem mówienia. Różnie to było. Generalnie miałem zasadę taką, żeby się nie wtrącać w sprawy polityki. Nigdy na temat polityki z kazalnicy nie mówiłem. Nawet jak mnie prowokowali, to mówiłem: „Przepraszam, to nie jest miejsce na tego typu dyskusje. To jest miejsce do budowania życia duchowego, a nie politykowania. Kto chce politykować proszę iść tam gdzie politykują.” I zamykałem dyskusję. Czasami były takie próby. Jak jechaliśmy na Billy Grahama do Warszawy, do autokaru przyszedł jeden ubowiec i chciał się z nami zabrać.
Na wycieczkę?
Tak, na wycieczkę. Powiedziałem, że nie ma wolnych miejsc. Dawno wszystkie są już zarezerwowane. Ale jak czterdzieści osób jedzie to zawsze ktoś zachoruje lub coś wypadnie. Powiedział: „Ja przyjdę. Jak będzie wolne to pojadę.” Oczywiście ktoś nie przyszedł. Było wolne miejsce i pojechał z nami.
Dojechał do samej Warszawy?
Tak. Jechało się kilka godzin, bo autobus się wlókł. Zastanawiałem się z kim ten człowiek będzie chciał usiąść i kogo za język pociągnąć. Posadziłem go koło Leokadii. A Leokadia była taka jak teraz Maryla. Żywemu nie przepuści. Jak kogoś dopadła to zaraz by nawracała, każdego. Przejechał z nią gdzieś pół drogi. Gdy zrobiliśmy postój w lesie i ponownie wsiadaliśmy do autobusu, uciekał na sam koniec byleby tylko gdzie indziej siedzieć.
A były możliwe kontakty z zagranicą?
Wyjazdy były bardzo ograniczone ale jednak były. Mieliśmy oczywiście kontakt z NRD zamiast z RFN-em. Jeździliśmy do Karlmarsztatu. Byłem wtedy kaznodzieją w Wałbrzychu. Potem jak byłem na kongresie w Hamburgu, poznałem człowieka pochodzącego ze Starogardu Gdańskiego. Nawiązałem z nim kontakt. Bywał u mnie, to znowu ja do niego jeździłem. Nawiązaliśmy także kontakty i współpracę z OM, który zajmował się misją i literaturą. I wpadliśmy na pewien pomysł. Oni przysyłali z Zachodu Biblie rosyjskie i ukraińskie, żeby wysyłać na Wschód. Gdy dostałem to zawsze gdzieś upychałem. Zapytali jak nam pomóc. A my mieliśmy budowę kaplicy. Takich spraw niestety nie finansowali. Wtedy zaproponowałem: „Wydajcie książki i przyślijcie do Gdańska. A my sprzedamy i zysk przeznaczymy na budowę. Będą dwie korzyści. Będzie i misja i pieniądze.” Powiedzieli: „To jest dobry pomysł.” Najpierw przysyłali maleńkie paczki. Z czasem coraz większe. I ciągle musiałem pisać do Głównego Urzędu Ceł w Warszawie o pozwolenie. Otrzymywałem je, więc zamiast kilku sztuk zacząłem brać czterdzieści czy osiemdziesiąt i więcej. A potem wpadliśmy na pomysł – a może cały wagon? I przysłali cały wagon literatury. Było 5 tysięcy Nowych Testamentów, czy nawet 10 tysięcy, przedruk z Biblii Tysiąclecia. Była Biblia w obrazkach. Chyba 5 tysięcy. Na kredowym papierze. Piękne kolorowe wydanie. „Cztery miłości” Lewisa, Billy Grahama „Pokój z Bogiem”. Też ileś tysięcy. W sumie cały wagon literatury. Ale nie mieliśmy pozwolenia. Aby prosić o pozwolenie musiałem wiedzieć ile tego jest, a nie miałem do tego dostępu. Błędne koło. Więc co zrobić? To ja mówię, że trzeba wagon zwolnić. A oni, że nie mają magazynu. Zaproponowałem, że złożymy wszystko w kaplicy. Dałem słowo, że zapakujemy to i nie będziemy tego ruszać. Była tego cała wielka sterta, którą położyliśmy w jednym rogu kaplicy i przykryliśmy kocami. Policzyliśmy ile tego jest i napisałem pismo do Warszawy z prośbą o pozwolenie. I dostałem je, na ten cały wagon literatury. Potem Gdańsk, Malbork, Elbląg, Bydgoszcz, czyli zbory w okręgu otrzymały wiele egzemplarzy za darmo. Resztę przeznaczyliśmy do sprzedaży. Można było kupić za co łaska. Ale nie za złotówkę. I z tą literaturą zacząłem jeździć po całym województwie. Na malucha … i jadę do Wejherowa, Tczewa, Władysławowa. Nawet do Lęborka pojechałem. Ala Cenianowa, mama Adama Ceniana, asystowała mi bo była już emerytką i miała siły i czas. I sprzedawaliśmy. W naszym statucie było napisane, że każdy baptysta jest zobowiązany do rozpowszechniania Pisma Świętego. Był taki punkt i wykorzystaliśmy go. Napisałem zaświadczenie, aby wszystko było legalnie, że obywatel taki i taki jest upoważniony z ramienia Kościoła Chrześcijan Baptystów w Gdańsku do rozpowszechniania literatury chrześcijańskiej. Poszedłem do urzędu do wydziału spraw wyznań i mówię: „Panie inspektorze. Czy pan inspektor mógłby mi potwierdzić takie zaświadczenie, że to jest prawda? Czy to jest dobrze napisane?” On spojrzał i powiedział: „Dobrze”. Chodziło mi o to, żeby wiedział, że coś takiego będziemy robić. Nie chciałem pytać czy możemy bo by powiedział, że nie możemy. Dlatego tylko zapytałem: „Czy dobrze napisałem? Czy pan mógłby nam to potwierdzić?”. Spojrzał i powiedział: „Nie potrzeba, to wystarczy.” Odpowiedziałem: „Dobrze, dziękuję uprzejmie.” I z tym zaświadczeniem jeździłem. Gdy mnie w Tczewie zatrzymali i powiedzieli, że nie wolno sprzedawać to ja na to, że wolno. „Jeśli nie ma pan pewności to proszę zadzwonić do Gdańska do wydziału do spraw wyznań i tam pana poinformują, że wolno.” No i rzeczywiście zadzwonił a tam powiedziano mu, że wolno bo inspektor już wiedział o tym. Odkryłem, że oni się źle czują jak czegoś nie wiedzą i dlatego zacząłem inspektora uprzedzać co zamierzam robić. Potem, gdy jego szpicle donosili, że baptyści coś wymyślili to on mówił, że wszystko wie. Byłoby niedobrze, gdyby czegoś nie wiedział i wyglądałoby tak, że jest niezorientowany. Gdy połapałem się na czym polega ta sztuka od razu go informowałem.
Czy przychodziły z zagranicy jakieś dary?
Dary przychodziły jak był już kryzys. Dostawaliśmy wtedy dużo z Niemiec i przez ekumenię (to oficjalną drogą). Nasz chór jeździł do Dortmundu i mieliśmy z nimi kontakty. I przysyłali nam pomoc.
A jak wyglądała budowa kaplicy?
Z literatury zebraliśmy około dwa miliony. Prosiłem, aby wszystko dokładnie notować. Na wszystko były dokumenty: co przekazano na budowę, ile przekazano, ile rozdano, ile sprzedano literatury. Wiedziałem, że zwykle kaznodzieja jest potem atakowany albo przez zborowników albo przez ubowców, oczerniany i posądzany o to, że zrobił biznes. W tym czasie w 1984 roku dostałem mieszkanie, w którym teraz mieszkam na Chełmie. No i do tego mieszkania trzeba było meble kupić. Kupiłem meble bo akurat wujek w Kanadzie umarł i dostałem spadek – 7 tysięcy dolarów kanadyjskich. A wtedy dolary miały ogromną wartość więc kupiłem samochód, meble i jeszcze na życie zostało. No ale oni swoimi kanałami puszczali propagandę i zaczęło gdzieś przeciekać, że Barna dostał literaturę za darmo zza granicy, tutaj sprzedał i sobie mieszkanie kupił i się urządził. Okazało się, że na wszystko są dokumenty. Fonek prowadził literaturę a Saj kasę aby wszystko było zapisane czarno na białym w razie jakby ktoś chciał skontrolować. I nie było się do czego przyczepić.
Jak jeszcze rozmawiamy o literaturze to jaki Wujek ma stosunek do literatury jak Słowo Prawdy czy nasza Gazeta Zborowa? Czy Wujek je czyta? Czy uważa, że to jest potrzebne?
Bardzo. Ja bardzo sobie cenię słowo pisane. To buduje. Jest to też rodzaj komunikacji zwłaszcza, gdy zbór jest większy. Zbór się wiele dowiaduje. To jest bardzo pożyteczne. Zawsze lubiłem i do tej pory prenumeruję i Słowo Prawdy, i Gazetę Zborową.
„Chlubą młodzieńców jest ich siła lecz ozdobą starców jest ich siwy włos.” Jak Pan Bóg zmieniał z wiekiem Wujka? Czy myślenie Wujka zmieniało się?
Zmieniało się. Pytałaś czy czegoś się od ludzi nauczyłem to teraz mi się przypomniało, że jedna siostra powiedziała mi kiedyś: „Bracie, nie krytykuj nas. Nie krzycz na nas. Tylko nas zachęcaj. Bo mam taką oślą naturę, że jak mnie zachęcać to idę do przodu a jak mnie batem to zapieram się czterema nogami. Nie lubię, żeby mnie poganiać.” I ja sobie pomyślałem, że ja też mam taki charakter. Też nie lubię, żeby mnie ktoś popychał. Jak mnie ktoś pochwalić i zachęci to jestem uskrzydlony. Tak, jeszcze więcej zrobię. Ale jak mnie ktoś skrytykuje to się zniechęcam. I zmieniłem swój stosunek. Bo kiedyś lubiłem głosić kazania napominające, negatywne a potem zacząłem właśnie zachęcać ludzi i pokazywać to co jest dobre. I odkryłem, że w Biblii jest napisane, że mamy zachęcać ludzi. Niedawno odkryłem, że w naszym tłumaczeniu Nowego Testamentu jest użyte słowo napominanie, a w języku oryginalnym zachęcanie. I właśnie okazuje się, że Pismo Święte w wielu miejscach mówi o zachęcaniu. Owszem, czasami trzeba i napomnieć, ale dużo więcej trzeba zachęcać.
Za co Wujek jest wdzięczny Panu Bogu?
Za wszystko. Nie ma rzeczy, za którą nie byłbym wdzięczny. I za doświadczenia. Także te negatywne. Bo one bardzo ubogacają. Chociaż są bolesne. I za Jego opatrzność. I za przyjaciół. Za zbór. Dla mnie zbór jest duchową rodziną. Bardzo bliską. Nie rozumiem dlaczego ludzie czasami przez lata nie chodzą do zboru. Dzisiaj spotkałem w tramwaju osobę, członkinię zboru, która od dawna nie przychodzi. Ale nie miałem śmiałości zaczepić.
Powspominaliśmy przeszłość. Teraz Wujek jest już na emeryturze. Gdyby mógł Wujek cofnąć czas to czy wyobraża sobie być kimś innym niż pastorem?
Kiedyś mówiłem, że gdybym nie był pastorem to mógłbym być taksówkarzem. Kierowcą. Bardzo lubiłem jeździć samochodem. Gdy byłem kierowcą w Radzie Naczelnej to była sama przyjemność jeździć na weekendy i kogoś wozić. Ale bycie pastorem było integralną częścią mojego życia i mojej osobowości. Nie umiałem sobie wyobrazić innego życia.
Czyli byłaby powtórka z życia, tak?
Poprawiłbym niektóre rzeczy. Ale generalnie kierunku bym nie zmienił. Dla mnie służba w Kościele, służba Chrystusowi była pasją i została. Moja żona kiedyś mi powiedziała: „Ty nie masz pracy, Ty masz hobby.” „No to moja wina, że moja praca jest moim hobby?”
Wspomniał Wujek, że coś by poprawił. Czy przychodzą na myśl pewne obrazy i mówi sobie Wujek, że gdyby mógł cofnąć czas… to od razu by poszedł na te piece? (-:
Nie, nie. To było bardzo potrzebne doświadczenie. Dla mnie życie było pasją. Gdy jechałem do Świnoujścia byłem już prawie emerytem i sytuacja rodzinna była koślawa. Powiedziałem wtedy: „Słuchajcie bracia, ja się chyba nie nadaję” a oni: „Nadajesz się, nadajesz. Ty tam właśnie pasujesz”. No i wysłali mnie. Ponieważ nigdy nie wiedziałem od jakiego końca zacząć to zawsze zaczynałem od modlitwy. Gdy przyjechałem do Świnoujścia powiedziałem zborowi: „Słuchajcie, jestem tutaj do Waszej i Boga dyspozycji. Przyjechałem służyć. A ponieważ mam dużo czasu możecie przyjść o każdej porze na modlitwę, bo uważam, że jest najważniejsza. Możecie przyjść rano, w południe, wieczorem a nawet w nocy jakby ktoś chciał. Jestem do dyspozycji, ponieważ wierzę, że modlitwa jest kluczem do wszystkiego.” Jak już nie wiedziałem co robić, zaczynałem się modlić i Pan Bóg zawsze odpowiadał. Nie od razu. Ale po pewnym czasie widziałem rozwiązanie. Przecież zbór w Chojnicach teraz jest. Pięknie się rozwija. A ja się kiedyś modliłem w Gdańsku: „Panie, Chojnice to takie duże miasto i nie ma żadnego Zboru Baptystów ani Zielonoświątkowego. Pusta plama. Zrób coś Panie. Ty masz swoje sposoby.” I jest teraz piękny zbór. Rozwija się i rośnie. W ogóle samo nawrócenie „Skrzypka” było cudownym Bożym działaniem. Po prostu gdziekolwiek spojrzę, widzę Bożą łaskę, Boże działanie.
Gdy byłem w Zielonej Górze, w moim pierwszym zborze, jeździłem po terenie województwa, aby szukać rozproszonych i zagubionych po wojnie dusz. Brat Popko dał mi adresy tych osób, a ja szukałem ich i odwiedzałem. Pamiętam pewną kobietę. Wyszła za świeckiego za mąż. Jakiegoś pijaczynę wzięła. Miała czworo czy pięcioro dzieci. Mąż ją zostawił. I się z tymi dziećmi szamotała biedulka. Nie przychodziła do zboru. Ale jej matka, Giecowa, dała mi jej adres i ją odwiedziłem. Dzieciaki nie miały ojca, więc mnie obskoczyły. Byłem wtedy jeszcze młodziutkim chłopakiem. Opowiadałem im jakieś historie biblijne a one chętnie słuchały. I ona się cieszyła. „Czy mogę odwiedzać?” „Ależ bardzo proszę, bardzo proszę.” I zacząłem ją odwiedzać dosyć regularnie. Ale ponieważ miałem groszową pensję, koszty podróży zwracał mi zbór. I brat, który mówił: „Jedź ty w Polskę” był skarbnikiem. Ja przychodzę do niego aby rozliczyć koszty podróży a on mnie pyta: „Po co byłeś? Gdzie byłeś?” „W Kożuchowie.” „A do kogo tam jeździłeś?” „Córkę Giecowej odwiedziłem”: „Po co tam jeździsz? Ona nie jest nawrócona. Szkoda pieniędzy. Nie będę ci zwracał.” No to na członkowskim powiedziałem: „Bracia i siostry, proszę ustalić zasady kogo mogę odwiedzać a kogo nie. Bo mam problemy z kosztami podróży. Brat Matwiejczuk kwestionuje niektóre moje wyjazdy. Powiada, że są niepotrzebne. Proszę ustalić jakieś zasady – albo limit mi dać albo wskazać kogo mogę odwiedzać, żebym mógł się czymś kierować.” „Dopóki w kasie są pieniądze to niech brat jeździ gdzie może i ile może. Jak zabraknie w kasie pieniędzy to wtedy będziemy limity ustalać.” Tak więc odwiedzałem córkę Giecowej. Ale byłem tylko trzy lata w Zielonej Górze i nagle wyjechałem. Nie wiem czy ją ktoś odwiedzał. W każdym razie, po latach przyjeżdżam do Zielonej Góry, a w budynku zborowym gospodynią jest… właśnie ta kobieta. Kalutowa, czy jakoś tak się nazywała. Jej dzieci podorastały, poszły na swoje, ona została sama i przyjechała bo chciała być blisko zboru. Nawróciła się. Została gospodynią. Dali jej pokoik przy kaplicy. I tak sobie myślałem, że nawet to nie było nadaremne. Wtedy się zdawało, że po prostu tylko odwiedziłem i rozmawiałem. Uważam, że odnalezienie i odwiedzanie ludzi jest bardzo ważne.
Była też taka osoba, która będąc dzieckiem chodziła na szkółkę niedzielną w Łodzi. Potem po wojnie znalazła się w Gubinie. Jakimś cudem dostałem jej adres i ją odwiedziłem. Jaka ona była szczęśliwa, że ją odwiedzam. Miała już dzieci, rodzinę, ale powiedziała mi, że nie zapomni się tego co się usłyszy na szkółce.
Tutaj w Tczewie robiliśmy nabożeństwo i przyszła jakaś pani w eleganckim futrze, usiadła, wzięła śpiewnik Głos Wiary i zaczęła śpiewać. Tak ładnie śpiewała, głośno, zdecydowanie, a potem jeszcze zaproponowała kolejną pieśń. Po nabożeństwie podszedłem i zapytałem: “Przepraszam panią. Skąd pani zna nasze pieśni?” A ona: “Na szkółkę niedzielną chodziłam od dziecka. Jestem z baptystycznej rodziny, ale wyszłam za mąż za katolika i mi nie pozwalał chodzić na nabożeństwa. Umarł i teraz jestem wolna.” I przyszła szczęśliwa na nabożeństwo. To jest Koziełowa. Z Tczewa. Teraz już prawie nie widzi.
Na wsi, pod Gubinem, też jakąś kobietę odnalazłem. Pastor Adwentystów dał mi adres. Chcieli ją zrobić Adwentystką. Chodziła do nich na nabożeństwa i sabat już święciła, ale oni kazali jej ochrzcić się jeszcze raz. Ale ona powiedziała: „Nie mogę. Komu ja teraz mam ślubować? Chrystusowi już ślubowałam. To teraz mam to podeptać? Nie mogę drugi raz przyjąć chrztu.” A oni nie uznają innego chrztu. Kiedyś jadę w pociągu i czytam Biblię i jakiś mężczyzna patrzy na mnie i zaczyna ze mną rozmawiać. Dogadujemy się, że jest pastorem. Ja też. On Adwentystą, a ja Baptystą. On mówi: „Tu we wsi jedna Baptystka mieszka.” Ja mówię: „Nie, nie, tutaj nie znam żadnej Baptystki.” „Tak”, mówi, „Baptystka”. I podał mi jej nazwisko i wioskę. Pomyślałem sobie, że ją odszukam. Powiedziano mi we wsi gdzie mieszka i poszedłem ją odwiedzić. Gdy powiedziałem „Dzień dobry.” babcia popatrzyła na mnie nieufnie. Zwykle jakiś ubowiec albo z gminy przychodzili za pieniędzmi. I spytałem: „Czy tu mieszka dziecko Boże?” „A może to brat?” A ja na to: „Jeżeli pani jest siostrą, to ja jestem bratem.” A ona na kolana, ręce do góry i mówi: „Panie Jezu, dziękuję Ci, żeś mnie znalazł tutaj. Dziękuję Ci, że przysłałeś do mnie tego brata. Tak się modliłam, żebym jeszcze przed śmiercią mogła się spotkać z moimi braćmi i przysłałeś go.” Modliła się dziękując Bogu. W końcu spytała: „Ale jak brat mnie tu odnalazł? Jakim cudem?” „Pastor Adwentystów dał mi adres siostry. Powiedział, że siostra nie chce być Adwentystką.” „Bo chcieli mnie drugi raz ochrzcić. Ja bym nawet była Adwentystką. Nawet bym sobotę święciła. Tylko, że kazali mi się drugi raz ochrzcić. Ja powiedziałam, że drugi raz chrzcić się nie będę.”
A przystała gdzieś do zboru?
Już staruszką była. Adwentyści mieli gdzieś zbór na miejscu to ona tam chodziła, a Baptyści w Zielonej Górze, więc daleko. Odwiedziłem ją, ale do zboru nigdy nie przyjechała.
Wujek wspomniał chór i wyjazdy do Dortmundu.
A tak. Chór Gdański. Brat Kissiel był dyrygentem.
Chór był prężny?
Tak, chór był dobrze wyćwiczony i pojechał do Niemiec. Chórzyści śpiewali nawet w katedrze. Ponieważ chór przyjechał zza żelaznej kurtyny był atrakcją dla Niemców.
Ile osób było w chórze?
Chyba około czterdziestu.
A kto śpiewał w chórze? Wujek też śpiewał?
Czasami śpiewałem. Do Dortmundu jednak nie pojechałem. Oboje Żółtkowie śpiewali. Krysia, mama Oli, też śpiewała. Zwierzchowskich rodzina była. Krysia pojechała wtedy do Niemiec, nawiązała kontakty i potem w ogóle wyjechała. Zwierzchowska.
A długo chór istniał?
Zawsze tutaj był chór.
Ale były pewne przerwy.
Kiedyś dyrygentem był brat Teśluk. Ale pojechał do Kanady. Później chór prowadził Remżyk Borys. Potem nawet podobno Włodek Żółtko próbował. Gdy przyjechałem do Gdańska to Kissiel prowadził i Zwierzchowski Janusz. Najpierw Janusz a potem Kissiel przejął? Teraz już nie pamiętam. Bo Janusz był jeszcze w Gdańsku jak przyjechałem. Potem skończył szkołę średnią, poszedł do seminarium i wyjechał z Gdańska. Wtedy Kissiel przejął chór. A potem powstał chór młodzieżowy, który prowadził Sierla Janusz. Ale to był zupełnie inny chór. TGD z tego powstał.
A później Darek Egielman?
A to teraz już.
I Honorata Żeligowska.
Tak, i Honorata. No szkoda, pięknie śpiewali i nie wiem dlaczego zrezygnowali.
Podsumowując, wybrałby Wujek taką samą drogę?
Nie wyobrażam sobie innego życia. Jak wspomnę, jeździliśmy na obozy młodzieżowe i dziecięce. Latem zaliczałem trzytygodniowe turnusy. Dwa turnusy to sześć tygodni. To jest strasznie dużo czasu. Któregoś roku przyjechałem taki zmęczony po tych sześciu tygodniach a jakaś siostra wspaniałomyślnie powiedziała: „Ale bratu to się dobrze powodzi. Sześć tygodni urlopu.” I sobie wtedy w duszy pomyślałem: „Sześć tygodni się mordowałeś, nie miałeś chwili odpoczynku, ledwo żywy wróciłeś a oni myślą, że miałeś sześć tygodni urlopu. Ostatni raz byłem. Już więcej nie. Teraz będę tylko miesiąc na urlopie. Nawet mogę być tylko dwa tygodnie. Ale na prawdziwym urlopie. Koniec. Niech inni się zajmują. Czy ja muszę się mordować z cudzymi dziećmi?” A to mordęga. Jeszcze nasze dzieci to pół biedy a z Poznania mi przysłali kiedyś czwórkę takich diablątek, z piekła rodem. Innym razem z Warszawy z domu dziecka. Zdaje się dzieci prostytutki. Takie zepsute te dzieci. Jeden dzieciak ryczał kilka godzin jakby go zarzynali. I w końcu zadzwoniliśmy do domu dziecka i powiedzieliśmy: „Proszę panią, my sobie z tym dzieckiem nie radzimy. Prosimy zabrać go. Albo my go odwieziemy.” A okazało się, że personel został wysłany na urlop i nie ma co z tym dzieckiem zrobić. I pomyślałem, że inni się urlopują a ja się szarpię z cudzymi dziećmi. Ale kto wie czy z tego nie będzie kiedyś jakiejś korzyści? Tego nigdy nie wiadomo. Pamiętam jeden chłopiec, jest teraz członkiem zboru w Warszawie, był ze mną na koloniach w Koszalinie. Mieszkaliśmy na strychu a jedliśmy w piwnicy. Gdy wołałem go na posiłek to się śmiał i nie przychodził. Musiałem iść na górę cztery kondygnacje aby sprowadzić go na dół. On mnie tyle zdrowia kosztował, że myślałem, że nie wytrzymam. A potem pojechał do domu i naskarżył ojcu, że za karę nie pozwoliłem mu wejść do wody, gdy pojechaliśmy nad morze. Dla chłopaka to była straszna kara. Ojciec złożył skargę do Warszawy, że jego syna źle traktowano. I wtedy tak sobie myślałem: „Głupi, przez dwa tygodnie znosiłeś go a trzeba było wysłać do domu…” Ale żal było dziecka i żal było rodziców.
A skąd Wujek wie, że teraz jest w zborze w Warszawie?
Spotkałem go. Wydoroślał, nawrócił się i jest w zborze.
A tyle krwi napsuł. (-:
Tak. I tak pomyślałem sobie, że nigdy nie wiadomo. Czasami trzeba dużo znieść.
Tylko, że po latach widać owoce albo nie widać.
Czasem nie widać. Czasem nie wiemy. O niektórych może dopiero w niebie się dowiemy.
A znieść trzeba.
Tak. Gdy mieszkałem w Zielonej Górze to wędrowałem po wioskach i szukałem zagubionych. Ludzie przyjechali ze wschodu na ziemie odzyskane i tu się pogubili, nie mieli kontaktu ze zborem. Jedna kobieta miała na wschodzie kontakt z Baptystami. Tam nazywani byli wieruszczy (wierzący). Nawet nie wiedziała czy baptyści czy inni, tylko że wieruszczy. I szukała w Polsce wieruszczych. Trafiła na Świadków Jehowy bo Baptystów było bardzo mało. I mówiła: „Ale ci wieruszczy byli inni tam na wschodzie.” Mówili jej: „Teraz się zmieniło.” A ona: „Jakoś tak inaczej… ślub bez welonu a tam w welonie brali ślub, normalnie.” Coś jej nie pasowało. No ale oni ją przekonali, że są tymi samymi co na wschodzie, których nazywano wieruszczy. Dwa czy trzy lata chodziła do Świadków Jehowy i w końcu się u nich ochrzciła. Ale przyniosła kiedyś jajka do sprzedania jednej baptystce, która się nawróciła w Sulechowie. Zaczęły rozmawiać. Od słowa do słowa, aż któraś z nich poruszyła temat z Biblii. I zapytała: „A to pani nie jest katoliczką?” „Baptystką.” „Baptystką? To tu są Baptyści?” „No są. Ja na przykład jestem i mąż. A dlaczego pani tak się dziwi?” “Bo ja chodziłam do Baptystów na nabożeństwa na Wschodzie. Jestem u Świadków, ale moje serce jest u baptystów. Nawróćcie mnie, przekonajcie mnie.” I ja taki zarozumialec pomyślałem: „Zaraz ją przekonam.” Około dwie godziny ją przekonywałem. Na koniec powiedziała: „No i jednak mnie pan nie przekonał.” Gdy to powiedziała od razu otrzeźwiałem. I sobie pomyślałem: „Ty pyszałku. To jest dzieło Ducha Świętego a nie twoje. Myślałeś, że ty to załatwisz.” I odpowiedziałem: „No i bardzo dobrze.” „Jak to bardzo dobrze?” „Widzi pani, gdybym ja panią przekonał, to byłaby pani przez mnie przekonana. I przyszłaby inna osoba, bardziej wygadana ode mnie i znów by przekonała na swoje. I tak bez końca. Ale jak Duch Święty panią przekona to już nikt tego nie zmieni. Bo jest napisane, że Duch Święty przekonuje i wprowadza we wszelką prawdę. Niech pani się modli do Ducha Świętego, żeby On panią przekonał.” I ona tak popatrzyła i powiedziała. „Ale Świadkowie mówią, że Duch Święty to jest czynna moc.” „Jaka czynna moc? Prąd elektryczny to jest moc. Pstryk i musi działać. Czy Duch Święty działa w ten sposób? Duch Święty to jest osoba. Jest napisane: Nie zasmucajcie Ducha Świętego. Prąd można zasmucić? Gadaj sobie ile chcesz na ten prąd a jego nic nie boli, ni grzeje ni ziębi. Bo to nie jest osoba. To jest moc. Jak można zasmucić moc? Osobę można zasmucić.” A ona chwilę pomyślała i powiedziała, że będzie się modlić. I ta kobieta nawróciła się. Zaczęła do zboru przychodzić szczęśliwa. Potem nawróciła się jej córka Janeczka, Józia Paszkowskiego żona. I to takie różne ciekawe doświadczenia …
Dziękujemy za rozmowę i życzymy doświadczania Bożego działania.
A dzisiaj już powiemy: Dziękujemy Bogu i do zobaczenia w domu Ojca!
You must be logged in to post a comment.